Otwierając najpierw lewe a dopiero potem prawe oko, każdego poniedziałkowego poranka, szybko
zamykam oba naraz tak, by jak najbardziej możliwie długo
odciągnąć moment wstawania. W poniedziałki jest on szczególnie dla mnie trudny, gdyż perspektywa zajęć na uczelni
niemiłosiernie ciągnących się od poranka
do późnych godzin popołudniowych z tylko
jedną króciuśką przerwą, nie napawa mnie
optymizmem. Ale ale.. Przedwczoraj za oknem, naprzeciwko którego
stoi łóżko, zobaczyłam jaśniuśkie słonko nagrzewające dachy sąsiednich bloków i
już wiedziałam co ubiorę. Skoro
poniedziałek, pierwszy dzień tygodnia i
chyba pierwszy w tym roku taki upalny poranek to hm… po praz pierwszy ubiorę
długą spódnicę . Ojejo, długo wisi już w
mojej szafie, bo jeszcze od zeszłej zimy.
Za każdym razem gdy otwierałam szafę i
jak bardzo nie byłaby ona zapełniona ubraniami, tak spódnica ta wychylała się, jak gdyby chciała przypomnieć o swoim
istnieniu. Przymierzałam ją miliony razy ale nigdy ostatecznie nie wychodziłam
w niej poza granice mojego pokoju. Być może spowodowane było to tym że…
Spódnica najpierw należała do mojej mamy. Odkąd tylko sięgam pamięcią nosiła ją
każdej wiosny każdego lata. I wspomnienia z dzieciństwa to między innymi TA
spódnica. Pamiętam, że dla mamy była
jedną z jej perełek, bacznie przede mną strzeżona, bym przypadkiem tylko
jej nie przymierzała. Uszyta jest z tak niezwykle przewiewnego a i delikatnego
materiału, że nawet lekkuchne pociągnięcie powoduje rozdarcie. Ale ale i tak kilka razy musiała ją
reperować. Była najulubieńszą i chyba najcenniejszą częścią
garderoby mojej mamy. Mnie, zawsze mama
w niej wydawała się jeszcze piękniejsza niż zazwyczaj i po cichu marzyłam że
kiedyś i ja ją będę nosiła.
Poprzedniej zimy, spódnica
wisiała sobie jeszcze w jej szafie, dawno już przez nią nienoszona. Moje nowe zimowe oficerki na
obcasie, bajecznie do niej pasowały, więc szybciutko powędrowała do mojej.
Jednak nigdy jej do nich nie ubrałam i tak przewisiała kolejne półtora roku.
Zawsze, gdy wiem że czeka mnie ciężki
dzień, staram się go jakoś sobie poprawić. Może nie ubierając którąś z
ulubionych rzeczy- bo to w nich chodzę najczęściej, ale tego dnia postanawiam
ubrać coś, w jakiś sposób wyjątkowego dla mnie - ubrać się inaczej niż zwykle,
może troszkę bardziej elegancko.
Na upalny ale z jeszcze chłodnym
powiewem wiatru dzień, do długiej spódnicy ubrałam białą bluzkę, którą nazywam baletówką. Elastyczny materiał sprawiający, że jest
bardzo dopasowana do ciała i głębokie wycięcie
na plecach, krojem przypominają górną część body. Lubię tą bluzkę, bo wygląda
tak, iż tak naprawdę nie wiadomo czy mam na sobie białe body czy nie ;).
Wsiadając na rower, dolną część
spódnicy zawiązałam supełek, tak by przypadkiem nie została ona wkręcona w koło.
Jednak, gdy zobaczyłam jak ładnie materiał ułożył się po zawiązaniu go, które
nadało zupełnie innego charakteru spódnicy, postanowiłam przez dłuższą chwilę nie
rozsupływać go i jeszcze nacieszyć tym widokiem.
Ciężko wyglądające pióra, przyczepione
do klapy dużej kopertówki, podkreślają zwiewność spódnicy i ładnie ale lekko
kontrastują się z cętkami. Czerwona opaska siedzi sobie we włosach by trosię
ożywić stonowany w kolorystyce strój. Oooo…i złote dodatki: bransoletka z
ćwiekami na skórzanym miodowym pasku, pierścionek i zegarek . Jak najwięcej
złotego, bo to mój ulubiony kolor.
blouse
- Stradivairus
skirt
- vintage
clutch - Golden Truffle
flats - atmosphere
elegant every day outfit
OdpowiedzUsuń