wtorek, 29 maja 2012

Monday morning.

Otwierając najpierw lewe a dopiero potem prawe oko,  każdego poniedziałkowego poranka, szybko zamykam oba naraz tak, by jak najbardziej możliwie długo odciągnąć moment wstawania. W poniedziałki jest on szczególnie  dla mnie trudny,  gdyż perspektywa zajęć na uczelni niemiłosiernie ciągnących  się od poranka do późnych godzin popołudniowych  z tylko jedną króciuśką przerwą,  nie napawa mnie optymizmem.  Ale  ale.. Przedwczoraj za oknem, naprzeciwko którego stoi łóżko, zobaczyłam jaśniuśkie słonko nagrzewające dachy sąsiednich bloków i już wiedziałam co ubiorę.  Skoro poniedziałek,  pierwszy dzień tygodnia i chyba pierwszy w tym roku taki upalny poranek to hm… po praz pierwszy ubiorę długą  spódnicę . Ojejo, długo wisi już w mojej szafie, bo  jeszcze od zeszłej zimy.
Za każdym razem gdy otwierałam szafę i jak bardzo nie byłaby ona zapełniona ubraniami, tak spódnica ta wychylała się,  jak gdyby chciała przypomnieć o swoim istnieniu. Przymierzałam ją miliony razy ale nigdy ostatecznie nie wychodziłam w niej poza granice mojego pokoju. Być może spowodowane było to tym że… Spódnica najpierw należała do mojej mamy. Odkąd tylko sięgam pamięcią nosiła ją każdej wiosny każdego lata. I wspomnienia z dzieciństwa to między innymi TA spódnica. Pamiętam, że dla mamy była  jedną z jej perełek, bacznie przede mną strzeżona, bym przypadkiem tylko jej nie przymierzała. Uszyta jest z tak niezwykle przewiewnego a i delikatnego materiału, że nawet lekkuchne pociągnięcie powoduje rozdarcie.  Ale ale i tak kilka razy musiała ją reperować.   Była  najulubieńszą i chyba najcenniejszą częścią garderoby mojej mamy.  Mnie, zawsze mama w niej wydawała się jeszcze piękniejsza niż zazwyczaj i po cichu marzyłam że kiedyś i ja ją będę nosiła.
Poprzedniej  zimy,  spódnica wisiała sobie jeszcze w jej szafie, dawno już przez nią  nienoszona. Moje nowe zimowe oficerki na obcasie, bajecznie do niej pasowały, więc szybciutko powędrowała do mojej. Jednak nigdy jej do nich nie ubrałam i tak przewisiała  kolejne półtora roku.
Zawsze, gdy wiem że czeka mnie ciężki dzień, staram się go jakoś sobie poprawić. Może nie ubierając którąś z ulubionych rzeczy- bo to w nich chodzę najczęściej, ale tego dnia postanawiam ubrać coś, w jakiś sposób wyjątkowego dla mnie - ubrać się inaczej niż zwykle, może troszkę bardziej elegancko.
Na upalny ale z jeszcze chłodnym powiewem wiatru dzień, do długiej spódnicy  ubrałam  białą bluzkę, którą nazywam baletówką.   Elastyczny materiał sprawiający, że jest bardzo dopasowana do ciała i głębokie wycięcie  na plecach,  krojem przypominają  górną część body. Lubię tą bluzkę, bo wygląda tak, iż tak naprawdę nie wiadomo czy mam na sobie białe body czy nie ;). 






Wsiadając na rower, dolną część spódnicy zawiązałam supełek, tak by przypadkiem nie została ona wkręcona w koło. Jednak, gdy zobaczyłam jak ładnie materiał ułożył się po zawiązaniu go, które nadało zupełnie innego charakteru spódnicy, postanowiłam przez dłuższą chwilę nie rozsupływać go i jeszcze nacieszyć tym widokiem.  
 



Ciężko wyglądające pióra, przyczepione do klapy dużej kopertówki, podkreślają zwiewność spódnicy i ładnie ale lekko kontrastują się z cętkami. Czerwona opaska siedzi sobie we włosach by trosię ożywić stonowany w kolorystyce strój. Oooo…i złote dodatki: bransoletka z ćwiekami na skórzanym miodowym pasku, pierścionek i zegarek . Jak najwięcej złotego, bo to mój ulubiony kolor.  





     
blouse  -  Stradivairus
skirt  -  vintage
        clutch  -  Golden Truffle
      flats  -  atmosphere

1 komentarz: